Celsjusz oszalał albo zaspał – takiego czerwca nie pamiętamy od czasu przymusowych wakacji pradziadka na Syberii… Najpierw przez kilka dni ściany wody, a w ten wtorek „mróz dodatni”, czyli chłód. Marcowe lato. Dlatego tak się tym podniecamy, bo koncert był plenerowy, zorganizowany przez stołeczne Śródmieście w bardzo pięknym miejscu, w końcowym rozszerzeniu Krakowskiego Przedmieścia, wedle pomnika Mickiewicza. Strach był, że nikt nie przyjdzie…
Ale około 50 osób skupiło się przed nami na krzesełkach – pod baldachimami, więc i ewentualny deszcz im nie był straszny. Zagraliśmy z Tomkiem Hernikiem ponadgodzinny zestaw Brassensa, okraszony jedną Nohavicą, jednym Dylanem i „Narodzinami Abrahama” z repertuaru sefardyjskiego. Było całkiem fajnie, choć na scenie prawie nic nie słyszeliśmy, wiatr podwiewał na zimno jak galantyna, a w jednym z ostatnich rzędów siedział jakiś młodzież i wymachiwał rękami, czyniąc tajemne znaki, co dwukrotnie wytrąciło Filipa z kontenansu, przez co wstrzymał się z dalszym podawaniem tekstu… Ale potem nadrabiał. Mieliśmy też tancerkę przed sceną w postaci warszawskiego lumpa, który na zmianę baletował i dyrygował. Marek Wiernik zapowiedział nas bardzo hucznie, my zaśpiewaliśmy bardzo głośno, przekrzykując zatrzymujące się koło sceny autobusy, a na koniec jeszcze było sporo rozmów z publicznością, która okazała się nie być całkiem przypadkowa. Fajnie.