To jest opowieść z gatunku „utajone życie pieśni”. W latach głębokiego PRL na pewnym koncercie postanowiliśmy zaśpiewać skądinąd muzycznie ładną, ale treściowo dość błahą piosenkę Lluisa Llacha Wiem. Zapowiedzieliśmy ją więc dla żartu, że rzadko ją śpiewamy, bo cenzura nie pozwala. Dwa lata później na innym (oczywiście, że innym, przecież koncerty nie trwają dwa lata!) koncercie publika zażądała, żebyśmy zaśpiewali Wiem, bo to niesamowita, znacząca piosenka…
A teraz do rzeczy – również w tamtych czasach raz wykonaliśmy publicznie inny utwór Llacha Kiedy wyrzuci mnie fala na zmarłych brzeg – i zapomnieliśmy o niej. Tymczasem pewni państwo uznali, że ma ona dla nich – a w każdym razie jej cztery wersy – tak wielkie znaczenie, że umieścili je na kartach zapraszających na 15 rocznicę ich ślubu. I nas zaprosili, byśmy podczas balangi poprzeszkadzali gościom w nieskrępowanej, beztroskiej zabawie. I tak doszło do naszego półtoragodzinnego, prywatnego koncertu w pięknym wnętrzu, dla wcale licznej, sympatycznej i żywo reagującej publiczności. Program był skomponowany z piosenek różniastych, zaczęło się od Dylana, na którym Filipowi zabrakło głosu w końcówce (wychodził z zapalenia oskrzeli), potem piosenki sefardyjskie (już wyszedł z zap. oskrz.), Lluis Llach, Kometa Nohavicyi Brassens. Na finał wspomniane Kiedy wyrzuci mnie… A potem cztery kilo bisów i bardzo przyjemne wspomnienia. I wcale nie było do kotleta! Kotlety były przedtem i potem!
Zagraliśmy w składzie „rdzennym”, czyli JMMF.