Miał to być koncert na powitanie Carlosa, który powrócił do żywych, ale nasz spiritus movens musiał zaopiekować się chorą córką (jak nie urok…). Łatwiej o tym występie powiedzieć, czego nie było – nie było Monty Pythona, nie było Dylana, nie było zaskoczeń. Natomiast przywróciliśmy – wciąż na kołobrzeskiej fali – sporo zrekonstruowanych zabytków z programu Sefarad, w tym całkiem dobrze brzmiące teraz z dudukiem życie jest jak most – zdecydowany faworyt dla nas, choć pewnie nużący dla słuchaczy… Prawdą jest w ogóle to, że często piosenki, które świetnie się gra, nie należą do ulubionych bajek publiczności. Ale – kto tam wie… Może wieść o tym, że życie jest jak most powróciło do naszego repertuaru koncertowego, zelektryzuje ludzi od Władysławowa po Władywostok i mamy z czego żyć do śmierci…
Ponieważ nastrój na dworze był już zdecydowanie pluchowo-słotny, zaczęliśmy od niemrawej, cichutkiej pieśni Rozbójnik, a potem było takoż. Czyli tradycyjnie głośno i hałaśliwie. A na bis m. in. Goryl w wersji lekko-Motorheadowej. Bisów w ogóle było dużo.